2012-01-02

Podróż Ukryte skarby Czarnych Gór

black mountains mynyddoedd duon czarne góry walia park narodowy brecon beacons brecon beacons national park hay-on-wye hay festival hay castle gospel pass hay bluff twpa llanthony priory hatterrall ridge offa's dyke path szlak wału offy opactwo llanthony klasztor llanthony st. martin's church w cwmyoy cwmyoy capel-y-ffin st. mary's church llanthony tertia grwyne fawr the vale of grwyne fawr grwyne fawr reservoir grwyne fawr dam ffawyddog ridge waun fach pen y gadir fawr partrishow patricio kościół świętego issui w partrishow (patricio) st. issui's church llanvihangel crucorney the skirrid mountain inn kościół świętego michała i wszystkich aniołów w llanvihangel crucorney ysgyryd fawr skirrid holy mountain sacred hill sugar loaf abergavenny food festival abergavenny abergavenny castle abergavenny market the lonely shepherd monmouthshire and brecon canal the growing stone mynydd llangatwg standing stone crickhowell crickhowell castle crickhowell bridge welsh market town saint edmund's church w crickhowell table mountain pen cerrig-calch llanbedr grwyne fechan valley druid's altar llangenny crug hywel dolina usk usk valley tretower castell dinas tretower court and castle llangorse lake brycheiniog llangasty talyllyn llyn syfaddan crannog talgarth bronylls llanelieu pwll-y-wrach trefeca college llanelieu crosses llanelieu pilar stones howell harris kościół świętego ellywa w llanelieu st. ellyw's church bronylls castle saint meilig's cross krzyż świętego meiliga llowes walijskie krzyże celtyckie welsh celtic crosses craswall llanveynoe craswall priory saint mary's church llan llanveynoe crosses krzyże z llanveynoe olchon valley black hill cat's back longtown longtown castle clodock church
Typ: Album z opisami

Łagodne, zaokrąglone wiejącym wiecznie wiatrem granie, ukryte w cieniu głębokie doliny i małe kościoły pamiętające celtyckich świętych to znaki rozpoznawcze Czarnych Gór. Jeśli dodać do tego żywe miasteczka goszczące renomowane festiwale, kilka średniowiecznych zamków i kilometry szlaków dla miłośników pieszych wędrówek, otrzymamy jeden z najpiękniejszych i najciekawszych zakątków Wielkiej Brytanii.

Black Mountains, Mynyddoedd Duon albo po prostu Czarne Góry (w liczbie mnogiej dla odróżnienia od Black Mountain - odległego o jakieś osiemdziesiąt kilometrów zachodniego pasma Parku Narodowego Brecon Beacons) od zawsze przyciągały tych, którzy szukali ciszy z dala od ludzi, poczucia bliskości z naturą, czy względnego bezpieczeństwa i spokoju w niedostępnych dolinach.

Pamiątką po najstarszych mieszkańcach okolicy jest kilka niewielkich menhirów, resztki kamiennych kręgów i praktycznie niewidoczne dla niezorientowanych grobowce. Na zachodnich zboczach zachowały się też dwa forty z epoki żelaza.

Z czasów celtyckiej "Ery Świętych" pozostały kościoły w Cwmyoy, Llanthony i Patricio. Choć wielokrotnie przebudowywane na przestrzeni kilkunastu wieków, wciąż witają przybysza świętym - a jakże by inaczej - spokojem i niepowtarzalnym zapachem pleśni drążącej kamień.

Jak przystało na walijsko-angielskie pogranicze, w Czarnych Górach nie trudno znaleźć normańskie zamki. Fakt, może nie imponują rozmachem, ale za to jest ich tu aż sześć. Burzliwych lat podboju sięgają też początki największego klejnotu Black Mountains - opactwa Llanthony, ukrytego w rajskiej Dolinie Ewyas.

Ale nie tylko dla śladów przeszłości i fantastycznych krajobrazów warto zapuścić się w te strony. Hay Festival od prawie ćwierć wieku, jak magnes, ściąga najsławniejsze pióra anglojęzycznego świata. Green Man Festival w Crickhowell wytrwale pracuje na opinię jednej z najważniejszych imprez folkowych na Wyspach. Natomiast na Abergavenny Food Festival - w końcu coś dla ciała! - przybywają mistrzowie kuchni z całej Wielkiej Brytanii i kontynentu.

Naprawdę, trudno się tu nudzić!

Spośród "wrót" Czarnych Gór - to obowiązkowy przydomek wszystkich okolicznych miasteczek - na bardzo dobry początek zdecydowanie najlepiej wybrać Hay-on-Wye. To maleńkie graniczne miasteczko przyklejone do łagodnych zboczy doliny rzeki Wye jest doskonałym przykładem tego, jak na dobrym pomyśle i niezwykłym uporze zbudować kapitał i prawdziwą lokalną wspólnotę.

Zanim jednak w Hay zapanowała ogólna sielanka, jak to na Pograniczu, bywało tu burzliwie. Miasteczko regularnie palono i plądrowano. Nie oszczędzali go ani walijscy patrioci, ani chciwi pograniczni lordowie, ani angielscy władcy. Gdy w końcu nastał pokój, w Hay na dobre zadomowił się marazm, przerywany jedynie cotygodniowym targiem i wizytami dżentelmenów w cylindrach i dam z parasolami, którzy na szerokim brzegu River Wye urządzali sobie pikniki podczas, modnych swego czasu, rzecznych wycieczek.

Y Gelli, jak z walijska nazywa się Hay-on-Wye (i co brzmi zdecydowanie bardziej zagadkowo niż wygląda w druku!), ze swoimi wąskimi i krętymi uliczkami zabudowanymi domami wyciętymi z kolorowych bajek, przyrosło o niewielkiego wzgórza zamkowego. Podobnie jak miasteczko, Hay Castle nie miał szczęścia. Wybudowany około 1200. roku przez Williama de Breos II, już w 1216 roku został zniszczony przez króla Jana, a gospodarz ratował się ucieczką do Francji.

William uchodził za jeden z najbardziej parszywych charakterów swojej epoki, co tłumaczy królewską zawziętość. Ta jednak blednie przy uporze lordowskiej małżonki Maud de St. Valery - znanej też jako Moll Wallbee - która, zgodnie z legendą, odbudowała zamek w ciągu jednej nocy, dźwigając kamienie w fartuchu. Być może to tak bardzo rozsierdziło króla Jana, że - wspominając inną, nieco mniej romantyczną legendę - zagłodził Maud i jej najstarszego syna, zamurowując ich żywcem w murach Windsoru. Jak było naprawdę, nie wie nikt. Wiadomo za to, że niedługo później, zamek podpalił książę Llywelyn ap Gruffydd.

Dwieście lat później, zubożałe miasteczko i podupadły zamek, strawił pożar ostatniego wielkiego powstania Walijczyków prowadzonych przez Owaina Glyndwr.

Kolejne dwa wieki później, wykorzystując ruiny normańskiej warowni, wzniesiono szlachecki dwór. Ale i ten miał pecha. I do pożarów, i do właścicieli. Aż do początku lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy zrujnowany zamek kupił Richard Booth. Odtąd nic już nie było takie jak dawniej...

Booth przyjechał na prowincję z niezwykłą i, mówiąc delikatnie, ekscentryczną wizją stworzenia miasteczka antykwariatów. Albo raczej książkowych secondhandów, żeby pozbyć się ekskluzywnych skojarzeń. Jego pierwsza księgarnia - otwarta w 1961 roku - szybko wyrosła na największy tego typu sklep w Europie.

Zachęceni sukcesem Richarda, do miasteczka zaczęli ściągać kolejni antykwariusze i bukiniści, co zaowocowało przemianą Hay w osobliwe "Miasto Książek" - Town of Books. Dziś, po pół wieku, w niespełna dwutysięcznym miasteczku działa około trzydziestu księgarni. I, bynajmniej!, nie mówimy o małych przytulnych sklepikach, choć i takie oczywiście się tu znajdą. W Hay dla książek przeznaczono całe domy - w kilku z nich handluje się od piwnic po strych - kino i częściowo wyremontowany zamek. Według tylko pobieżnych szacunków, każdego dnia na poszukiwaczy skarbów czeka przeszło milion (!!!) książek. Na każdy niemal temat: od dadaizmu po fizykę jądrową, i na każdą kieszeń: od trzydziestu pensów wrzucanych do tak zwanych honesty boxes, do tysięcy funtów za rzadkie starodruki.

Sukces jakim okazało się "Miasto Książek" najwyraźniej nie w pełni usatysfakcjonował Richarda Bootha. Marzył o czymś jeszcze większym. I sobie wymarzył. Pierwszego kwietnia 1977 roku ogłosił powstanie niezależnego Królestwa Hay. Siebie oczywiście osadzając na tronie. Choć był to tylko primaaprilisowy żart, król Richard wciąż cieszy się niekwestionowanym autorytetem wśród "poddanych", służy radą, rozdaje tytuły szlacheckie, wymyśla coraz to nowe sposoby rozwoju i promocji swojego małego królestwa, a w wolnych od monarszych obowiązków chwilach pisuje pamflety ośmieszające państwową biurokrację.

Gdyby ktoś chciał zobaczyć władcę książkowego królestwa z bliska, niech zajrzy do zamkowego antykwariatu. Starszy dżentelmen w pogniecionej marynarce, przysypany stertą papierów, to właśnie on.

W naturalny sposób, przesiąknięta zapachem farby drukarskiej i kurzu atmosfera Hay-on-Wye przyciąga intelektualną śmietankę Wielkiej Brytanii (i nie tylko). By stworzyć dla nich platformę wymiany myśli, w 1988 roku powołano do życia Hay Festival. Literacka w założeniu impreza, z czasem ewoluowała w niezwykłą, dziesięciodniową kulturalną ucztę pisarzy, polityków, dziennikarzy, wydawców, artystów sztuk wszelkich i, rzecz jasna, niecodziennej publiczności.

Według New York Timesa, to "najbardziej prestiżowy festiwal anglojęzycznego świata". Bill Clinton natomiast, który był gościem jednej z edycji Hay Festival, określił go jako "Woodstock dla umysłu". Czy trzeba jeszcze coś dodawać? Może jedną rzecz.

Od lat w programie festiwalu, obok prelekcji, dyskusji, wystaw i koncertów, figurują piesze rajdy po okolicy. Choć trudno w to uwierzyć, bilety na nie znikają w pierwszej kolejności! Już na kilka miesięcy przed rozpoczęciem imprezy. Skąd to niezwykłe zainteresowanie? Odpowiedzi nie trzeba szukać daleko. W zasadzie, wystarczy ruszyć się dwa kroki za miasto. A kawałek dalej...

  • Hay-on-Wye
  • Hay-on-Wye
  • Hay-on-Wye
  • Zaczytanie w Hay-on-Wye
  • Hay-on-Wye
  • Hay-on-Wye
  • Hay Castle
  • Hay Castle
  • Zielono!
  • Hay-on-Wye
  • Ksiegarnie Hay-on-Wye
  • Hay'owa jazda!
  • Hay'owa jazda!
  • Ojos de Brujo

Wąska, kręta, obsadzona dwumetrowym żywopłotem droga, biegnie wśród zielonych pagórków upstrzonych białymi kropkami setek pasących się owiec i krów w najdziwniejszych kolorach. Trzy mile za Hay rozgałęzia się na dwie jeszcze węższe i jeszcze bardziej kręte wstążki asfaltu. To zjawisko, choć wymyka się prawom logiki i zasadom zdrowego rozsądku, jest w Walii dość powszechne. Nie da się go zrozumieć ani tym bardziej opisać. W zasadzie, dopóki człowiek nie przejedzie się takimi lanes pojęcie "wąskiej drogi" pozostaje czystą abstrakcją.

Ale wracając na skrzyżowanie... Jedna wstążka odbija na wschód, do Craswall, bezludnej Doliny Olchon i Longtown po angielskiej stronie gór. Druga skręca na południe i wije się przez sam środek najpiękniejszej części Black Mountains. W zgodnej opinii wielu autorów przewodników po Wyspach, to jedna z najbardziej spektakularnych tras w całej Wielkiej Brytanii.

Niezwykłe widoki zaczynają się tuż za krzyżówką, gdy po kilkusetmetrowej wspinaczce droga osiąga niewielki płaskowyż u podnóża Hay Bluff - najdalej na północ wysuniętego szczytu Czarnych Gór.

To magiczne miejsce leży jakby na granicy dwóch światów. Daleko w dole zielenią się żyzne i gościnne doliny rzek Wye i Usk. Z drugiej strony, na płaskich szczytach gór, ciągną się posępne, często skryte we mgle albo chmurach wrzosowiska.

Ten kontrast działa na wyobraźnię. I najwyraźniej działał też tysiące lat temu kiedy prehistoryczni Walijczycy ustawili tu niewielki kamienny krąg, z którego, niestety, przetrwał tylko jeden głaz. Czy przychodzili tu oddawać cześć bogom? A może naradzali się przed podjęciem istotnych dla wspólnoty decyzji? Może tańczyli nago odurzeni wywarem z tajemniczych ziół? A może zwyczajnie, po ludzku, kontemplowali widoki? W każdym razie głównie po to przyjeżdża się tu dziś. Albo żeby w towarzystwie dzikich walijskich kucy wdrapać się na Hay Bluff i poczuć się niemal jak na dachu świata.

Dalej droga wije się wzdłuż zbocza Hay Bluff i na przeszło pięciuset metrach osiąga Gospel Pass - Przełęcz Słowa Bożego - wąski przesmyk między szczytami wzgórz i wyrzeźbione przez naturę prawdziwe wrota Black Mountains. A przy okazji początek łatwego szlaku na Twmpa, kolejnego, prawie siedemsetmetrowego naturalnego punktu widokowego.

Ewangeliczna nazwa przełęczy wywodzi się prawdopodobnie z dwunastego wieku i upamiętnia uczestników trzeciej krucjaty, którzy wędrując tędy, nawoływali do walki z niewiernymi i zbierali pieniądze na wyprawę do Ziemi Świętej.

Ale słowo boże, głoszone przez pierwszych celtyckich misjonarzy - ze świętym Dawidem, patronem Walii, na czele - wędrowało tędy już całe wieki wcześniej. A i później targali je braciszkowie z klasztoru w Llanthony. Zresztą trudno oprzeć się wrażeniu, że te niewielkie pasmo gór, a szczególnie Dolina Ewyas, do której po przekroczeniu Gospel Pass ostro opada starożytna droga, przenika jakaś niewyraźna ale wszechobecna metafizyczna aura.

  • Dom na zielonym wzgórzu
  • Muuuuu
  • Hay-on-Wye z góry
  • Gdzieś pod Hay Bluff
  • Gdzieś pod Hay Bluff
  • Twmpa we mgle
  • Pod Hay Bluff
  • Pod Hay Bluff
  • Pod Hay Bluff
  • Pen-y-Beacon
  • Dzikie kuce przy Pen-y-Beacon
  • Hay Bluff we mgle
  • Hay Bluff
  • Hay Bluff
  • Hay Bluff
  • Rozmowa
  • Hay Bluff
  • W drodze na Hay Bluff
  • Wrzosowiska na szczycie Hay Bluff
  • Twmpa widziana ze szczytu Hay Bluff
  • Twmpa widziana ze szczytu Hay Bluff
  • Twmpa widziana ze szczytu Hay Bluff
  • Twmpa
  • Twmpa
  • Twmpa
  • Hay Bluff
  • Dzikie kuce pod Hay Bluff
  • Dzikie kuce pod Hay Bluff
  • Dzikie kuce pod Hay Bluff
  • Buszujący w paprociach
  • Dzikie kuce
  • Dzikie kuce
  • Dzikie kuce
  • Dzikie kuce
  • Dzikie kuce
  • Dzikie kuce
  • Dzikie kuce
  • Gospel Pass
  • Hay Bluff widziany ze szczytu Twmpa
  • Ośnieżona Twmpa
  • Ośnieżony Hay Bluff
  • Widoki ze szczytu Twmpa
  • Widoki ze szczytu Twmpa
  • Doliny czekają już na wiosnę
  • Black Mountains przysypane śniegiem
  • Black Mountains przysypane śniegiem
  • Gospel Pass
  • Gospel Pass
  • Gospel Pass
  • Gospel Pass
  • Gospel Pass
  • Gospel Pass
  • Dolina Ewyas
  • Tuż za Gospel Pass
  • Tuż za Gospel Pass
  • Typowa droga w Czarnych Górach

Weźmy choćby takie Capel-y-Ffin. Obok luźno rozrzuconych farm - które policzyć można dosłownie na palcach jednej ręki - i czerwonej budki telefonicznej, stoi tu jeden z najmniejszych kościołów w Walii, nieco tylko większa kaplica i zupełnie duży (były) klasztor. Całkiem spore zaplecze duszpasterskie dla garstki farmerów.

Drewniany kościół Świętej Marii był tu prawdopodobnie zawsze. Świadczą o tym choćby ogromne stare cisy otaczające niewielki cmentarz ze zmurszałymi nagrobkami i kościelny dziedziniec. W 1762 roku zastąpiła go śnieżnobiała murowana świątynia, którą Francis Kilvert - słynny wiktoriański pamiętnikarz - porównał do zadumanej sowy. Jej maleńkie wnętrze mieści zaledwie pięć ławek. W tym jedną na balkonie.

Kilka kroków dalej, na drugim brzegu bystrej rzeki Honddu rzeźbiącej dno Doliny Ewyas, otoczona przez świeższe groby i młodsze drzewa, stoi surowa i, podobnie jak sąsiedni kościółek, biała kaplica baptystów. Właściwie nie wiadomo o niej nic ponadto, że jest. Najpewniej to owoc dziewiętnastowiecznego przebudzenia religijnego Walijczyków.

Gdzieś, mniej więcej, w tym czasie do Doliny Ewyas przybył wielebny Joseph Leycester Lyne z zamiarem zakupu i odbudowy klasztoru w niedalekim Llanthony. Gdy plan się nie powiódł, Lyne - przez swoich wiernych nazywany ojcem Ignatiusem - kupił kawałek ziemi w Capel-y-Ffin i tu, od zera, zaczął budować benedyktyński zakon. Ignatius zmarł jednak w 1908 roku nie dokończywszy budowy. Śmierć charyzmatycznego przewodnika oznaczała też koniec dla religijnej wspólnoty.

Kilkanaście lat później, podupadły klasztor odkupił inny ekscentryk - rzeźbiarz i designer Eric Gill. Wraz z rodziną i współpracującymi z nim rzemieślnikami próbował stworzyć w Capel-y-Ffin samowystarczalną kolonię artystów. Eksperyment nie do końca się chyba powiódł, bo po czterech latach mieszkania na odludziu, w 1928 roku, Gill opuścił monastyr zostawiając go córce. Zawsze jednak czas spędzony w Dolinie Ewyas wspominał jako najlepszy i najbardziej twórczy okres życia. To właśnie tu Eric Gill zaprojektował jedno ze swoich największych dzieł (choć zapewne rzadko z nim kojarzone) - czcionkę Gill Sans, używaną między innymi przez londyńskie metro i BBC.

Przez wieki w Capel-y-Ffin niewiele się zmieniło. Nawet jeśli dziś jest tu prąd, woda i coś na kształt drogi, "Kaplica-na-Granicy" (jak tłumaczy się walijską nazwę; osada leży na granicy hrabstw Monmouthshire i Breconshire/Powys) pozostaje wymarzonym miejscem ucieczki od całego świata. Odważni mogą nawet uciekać w siodle. Niewielką stadninę, szkółkę jeździecką i czynny latem pensjonat znaleźć można w dawnych budynkach gospodarczych klasztoru.

  • Capel-y-ffin
  • St. Mary's Church w Capel-y-ffin
  • St. Mary's Church w Capel-y-ffin
  • Kaplica baptystów w Capel-y-ffin
  • Ruiny kościoła przy klasztorze w Capel-y-ffin
  • Błogosławione wzgórza
  • Klasztor w Capel-y-ffin

Sześć kilometrów za Capel-y-Ffin, wijąca się dziesiątkami zakrętów górska droga opada na płaskie dno Doliny Ewyas. "Szeroka na nie więcej niż trzy strzały z łuku" niewielka równina, otoczona sięgającymi ponad sześciuset metrów graniami - Hatterrall wyznaczającą granicę z Anglią od wschodu i Ffawyddog od zachodu - wygląda niemal baśniowo. Nie ważne czy zasypana śniegiem, dręczona tygodniową mżawką, czy przykryta pierzyną niskich chmur. Ale trudno wyobrazić sobie spektakl piękniejszy niż letni zachód słońca, gdy płynne złoto zalewa łąki, wrzosowiska i lasy na stromych zboczach. A na tym tle romantyczne ruiny Llanthony Priory...

Równie olśniewający obrazek musiał ujrzeć William de Lacy, krewny i rycerz na służbie Hugh de Lacy - lorda Ewyas, gdy około 1100 roku przysiadł w ruinach kapliczki zbudowanej - zgodnie z legendą - przez samego Świętego Dawida, patrona Walii.

Oczarowany dzikością i izolacją doliny, postanowił zbudować tu samotnię. Przy czym warto pamiętać, że dziewięćset lat temu Vale of Ewyas była bagnistym i porośniętym gęstym lasem przedsionkiem końca świata, a niewysokie szczyty Czarnych Gór czasem nawet latem przykrywał śnieg. Nie zrażało to jednak młodego rycerza, który zrezygnował z zaszczytów i dworskich uciech, by oddać się modlitwie i kontemplacji. Porzucił też żołnierski fach, ale jak podają kroniki, do końca życia nie zdjął zbroi. Czy był to rodzaj pokuty, czy uboczny skutek wilgoci panującej w dolinie? O tym żaden skryba nie wspomina.

William szybko znalazł naśladowców i, po niespełna dwudziestu latach, zgromadzenie liczyło już czterdziestu kanoników. Wszystko wskazuje na to, że żyło się im naprawdę dobrze. Nich świadczy o tym fakt, że jeden z pierwszych przeorów Llanthony, wezwany do objęcia biskupstwa Hereford, tak długo się opierał, aż interweniować musiał sam papież!

Najwyraźniej jednak braciszkowie zaniedbywali modlitwy, bo w 1135 roku Stwórca zesłał na nich rozwścieczonych walijskich powstańców. Na kilka lat Llanthony opustoszało, a jego mieszkańcy przenieśli się do Gloucester.

Dopiero w latach siedemdziesiątych dwunastego wieku klasztor podniósł się ze zgliszczy. Dzięki hojnym darczyńcom i nadaniom ziemskim, Llanthony Priory szybko odzyskało świetność i stało się ważnym i bogatym zgromadzeniem. Z tego okresu pochodzą, między innymi, doskonale zachowane, wczesnogotyckie łuki, które kiedyś były częścią klasztornego kościoła, a dziś... Dziś wspaniale wyglądają oglądane przez nie Czarne Góry. Zresztą, już liczni w okresie prosperity goście odwiedzający klasztor zachwycali się tym kontrastem między surową i dziką przyrodą Black Mountains, a pięknie utrzymanymi ogrodami i sadami augustianów.

Sielanka mogłaby trwać bez końca, gdyby nie rozwody Henryka VIII, szczególnie ten najważniejszy - z Watykanem. Po 1538 roku, jak wszystkie zakony na Wyspach, Llanthony rozwiązano. Mnichów wypędzono, a wszystko co dało się wywieźć, przetopić, albo w jakikolwiek sposób spieniężyć, skonfiskowano. Ogołocone zabudowania klasztorne przeszły w prywatne ręce i z biegiem stuleci niszczały.

Romantyczne ruiny urzekły Waltera Savage Landora - poetę drugiego sortu, żyjącego na przełomie osiemnastego i dziewiętnastego stulecia. Marzyło mu się stworzenie idealnej posiadłości dla idealnego wiejskiego dżentelmena. Niestety, Po marzeniu zostały tylko długi i gościniec obsadzony drzewami. Idealny zaś dżentelmen, obrażony na niesprawiedliwy los, wyjechał na wyspę Jersey, Llanthony zostawiając wierzycielom.

Pod ciężarem zaniedbań, znaczna część klasztoru runęła. Ocalałe budynki przerobiono najpierw na zajazd, a później na zaciszny hotel funkcjonujący do dziś. Zatrzymują się tu amatorzy jazdy konnej, korzystający z sąsiadującej z Llanthony Priory szkółki jeździeckiej i miłośnicy górskich wędrówek. Hotel słynie z domowych przysmaków i warzonego na miejscu piwa.

Trochę w cieniu ruin klasztoru stoi skromny kościół Świętego Dawida. Wybudowano go prawdopodobnie w trzynastym wieku, w okresie rozkwitu Llanthony Priory, by służył chorym. Kronikarskie tropy wskazują, że zastąpił wcześniejszą świątynię, wzniesioną przez Williama de Lacy i jego pierwszych towarzyszy. A skoro ta stała w miejscu gdzie pobożny rycerz znalazł zrujnowaną samotnię Świętego Dawida "ozdobioną jedynie przez bluszcz i mech", oznacza to, że w Llanthony słowo boże głosi się nieprzerwanie, od półtora tysiąca lat, w tym samym miejscu.

Dziś w Llanthony nie ma ani świętych, ani mnichów. Nadal jednak ciągną tu miłośnicy dzikiej przyrody, ciszy i spokoju. Leżąc w samym środku Czarnych Gór, w naturalnie odizolowanej od reszty świata Dolinie Ewyas, Llanthony stanowi bowiem idealny punkt wypadowy na dziesiątki kilometrów jednych z najbardziej malowniczych szlaków w Wielkiej Brytanii.

Najpopularniejszy z nich zaczyna się przy ruinach klasztoru i prowadzi prosto na szczyt Hatterrall Ridge. Grzbietem tego długiego na kilkanaście kilometrów i sięgającego lekko ponad siedmiuset metrów wzgórza biegnie granica między Walią i Anglią. W tym miejscu granica pokrywa się z Offa's Dyke Path, czyli Szlakiem Wału Offy - przeszło dwustukilometrowym szlakiem zaczynającym się w Chepstow na południu Walii i biegnącym do plaż w okolicach Prestatyn na północy.

Osią otwartej na początku lat siedemdziesiątych trasy jest oryginalny wał ziemny zbudowany w ósmym wieku przez króla Offę. Była to pierwsza oficjalna granica pomiędzy celtycką Walią a nowo powstającymi państwami anglosaskimi na wschodzie Brytanii. Co ciekawe, dzisiejsza granica administracyjna między dwoma krajami tylko trochę od niej odbiega.

Oczywiście w górach próżno szukać jakichkolwiek umocnień. Naturalne bariery w zupełności wystarczały do powstrzymania wzajemnej niechęci sąsiadów. Wystarczy rzut oka ze szczytu Hatterrall Ridge by się o tym przekonać. Z jednej, angielskiej strony, zbocze ostro opada do praktycznie bezludnej Doliny Olchon. Tę od wschodu zamyka grzbiet Black Hill - jedynego wyraźnego wzgórza zaliczanego do Black Mountains leżącego po angielskiej stronie granicy. Dalej rozciąga się Golden Valley - Złota Dolina - i dopiero za nią, gdzieś w okolicach Hereford, zaczyna się sielski Albion.

Podobnie z drugiej strony. Najpierw rajska Dolina Ewyas, a za nią wąskie i głębokie Vale of Grwyne Fawr i Grwyne Fechan Valley, do których słońce zagląda tylko latem.

Gdyby komuś zechciało się przejść wszystkie szczyty, doliny i rzeki, żaden wał nie powstrzymałby go przed dalszym marszem. Ale zamiast podbijać Anglię (lub Walię), będąc już a Szlaku Offy, lepiej powędrować na południe, do Cwmyoy - kolejnej perły ukrytej w Czarnych Górach.

  • Llanthony Priory
  • Llanthony Priory
  • Llanthony Priory
  • Llanthony Priory
  • Llanthony Priory
  • Llanthony Priory
  • Llanthony Priory
  • Llanthony Priory
  • Llanthony Priory
  • Llanthony Priory
  • Llanthony Priory
  • St. David's Church
  • St. David's Church
  • Hatterrall Ridge
  • Hatterrall Ridge
  • Konie pod Hatterrall Ridge
  • Hatterrall Ridge
  • Hatterrall Ridge
  • Hatterrall Ridge
  • Llanthony Priory i Hatterrall Ridge
  • Llanthony Priory z oddali

Cwmyoy ze swoim półtuzinem kamiennych domów i normańskim kościołem, przykleiło się do zbocza Hatterrall Ridge. Można się tu dostać albo górską ścieżką, albo karkołomną - nawet jak na Black Mountains - drogą od dołu. W obu przypadkach nie jest to zadanie proste, ale warto! Warto ze względu na "cud" architektoniczny, jakim jest tutejszy trzynastowieczny kościół Świętego Marcina. Nie ma chyba na świecie drugiej tak koślawej i powykręcanej budowli, która w założeniu taką być nie miała. W Saint Martin's Church nic ze sobą nie współgra i nie ma jednego prostego kąta. Stojąc wewnątrz, patrząc przez nawę w kierunku ołtarza odnosi się wrażenie, że podłoga tańczy a ściany, choć próbują dotrzymać jej kroku, pogubiły rytm.

Z zewnątrz widok jest jeszcze bardziej intrygujący, bo kamienna wieża odchyla się od pionu o dokładnie 5,2 stopnia (zdecydowanie wyższa krzywa wieża w Pizie, dla porównania, ma odchył "tylko" 4.7 stopnia). Do lat sześćdziesiątych, kiedy dobudowano specjalne podpory, przed zawaleniem chroniła ją chyba tylko jakaś nadprzyrodzona siła. Ale że w Cwmyoy nic nie jest zbyt proste, w połowie długości nawy, budynek nagle wykręca się w przeciwną stronę.

Niewiele lepiej wygląda przykościelny cmentarz pełen powykrzywianych starych nagrobków. Śmierć musiała być czymś strasznie wkurzona, skoro tak niecnie sobie tu poczynała.

W rzeczywistości całkowity brak pionów i poziomów w Cwmyoy nie wynika ani z walki sił nieczystych z niebiosami, ani z jakiejś specjalnej niechęci mieszkańców do geometrii. Cała wina spada na geologię. Kościół stoi po prostu na kilku płytach skalnych, które bez przerwy na siebie napierają, powodując wybrzuszenia i zapadnięcia gruntu na powierzchni. A że proces jest łagodny i długotrwały, kościelne mury zamiast pękać, próbują dostosować się do sytuacji.

Poszukiwacze skarbów znajdą w Cwmyoy jeszcze jeden klejnot - średniowieczny kamienny krzyż. W 1861 roku wykopano go przypadkiem na jednym z okolicznych pól. Datowany na trzynasty-czternasty wiek krzyż, był prawdopodobnie drogowskazem dla pielgrzymów zdążających do St. Davids w Pembrokshire. Niezwykłe jest przedstawienie na nim postaci Chrystusa. Jego ciała nie tylko nie wykręca ból agonii, ale spod wielkiej biskupiej mitry zdaje się uśmiechać.

W latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku, w niewyjaśnionych okolicznościach krzyż zniknął z Cwmyoy, po czym zupełnie przypadkiem odnalazł się w sklepie z antykami w Londynie. Po udanej akcji odzyskania zabytku, na wszelki wypadek, przymurowano go do kościelnej podłogi.

  • Krzyż na cmentarzu w Cwmyoy
  • St. Martin's Church w Cwmyoy
  • St. Martin's Church w Cwmyoy
  • St. Martin's Church w Cwmyoy
  • Wnętrze St. Martin's Church w Cwmyoy
  • Średniowieczny krzyż w St. Martin's Church w Cwmyoy
  • St. Martin's Church w Cwmyoy

Kilka kilometrów na zachód, równolegle do Vale of Ewyas, Black Mountains przecina dolina rzeki Grwyne Fawr. Słowo "pustkowie" odzyskuje tu swoje pierwotne znaczenie. Właściwie nie ma tu żadnej osady. Jedynie kilka luźno rozrzuconych farm i domów. Zbocza doliny porasta gęsty las, a tam gdzie cienka warstwa ziemi jest zbyt jałowa, wysokie, szorstkie trawy i paprocie. Wśród nich pasą się twarde walijskie owce górskie, którym niestraszne żadne niewygody.

Płaskie granie - Ffawyddog Ridge od wschodu i Waun Fach od zachodu - to surowe, podmokłe wrzosowiska, z których spływają setki niewielkich strumieni. Część z nich znika gdzieś pod ziemią na zboczach, a część zmienia się w bystre potoki poprzerywane malowniczymi kaskadami. Wszystkie kończą w wartkim nurcie Grwyne Fawr - "Dużej-Rzece-na-Mokradłach".

Pod koniec lat dwudziestych ubiegłego wieku, w jej górnym biegu ustawiono prawie pięćdziesięciometrową, kamienną tamę. Mokradła stały się sztucznym jeziorem zaopatrującym w wodę kilka miast przemysłowych Dolin Południowej Walii, a tama, wybudowana w czasach kiedy estetyka liczyła się nie mniej niż użyteczność, na dobre wrosła w krajobraz Vale of Grwyne Fawr.

Wschodnim brzegiem jeziora i dalej wzdłuż rzeki, biegnie łatwy szlak na najwyższe szczyty Czarnych Gór. Ścieżka najpierw wspina się łagodnie do czoła doliny, gdzie zawraca i po mniej więcej dwóch kilometrach osiąga błotnisty i zniszczony erozją wierzchołek Waun Fach (811 m n.p.m.). Można, a nawet trzeba, powędrować kolejne półtora kilometra, by dojść do Pen y Gadir Fawr. Niższy o zaledwie jedenaście metrów szczyt, ma zdecydowanie więcej wdzięku i oferuje wspaniałe widoki na Dolinę Grwyne Fawr i sąsiadującą z nią Grwyne Fechan.

  • Szlak na Ffawyddog Ridge
  • Dolina Grwyne Fawr
  • Owce z Grwyne Fawr
  • Zapora Grwyne Fawr
  • Zapora i jezioro Grwyne Fawr
  • Grwyne Fawr Reservoir
  • Owce z Grwyne Fawr
  • Owce z Grwyne Fawr
  • Dolina Grwyne Fawr
  • Grwyne Fawr
  • Dolina Grwyne Fawr
  • Dolina Grwyne Fawr
  • Dolina Grwyne Fawr
  • Samotny grób w dolinie Grwyne Fawr

Choć raczej trudno spodziewać się na tym odludziu spektakularnych atrakcji, warto pobłądzić trochę w plątaninie wąskich dróg i dotrzeć do Patricio (Partrishow). Oprócz nazwy, Patricio ma właściwie tylko kościół. Parę rozrzuconych na zboczach Gader Ridge gospodarstw nawet nie sprawia wrażenia osady.

Najlepiej przyjechać tu wiosną gdy otaczający kościół cmentarz żółci się tysiącem żonkili. Łatwo wtedy o refleksję, że miejsce wiecznego spoczynku jednak ma znaczenie. Przynajmniej dla tych, którzy będą je odwiedzać i rozmyślać nad przemijaniem.

Pierwszym, który odnalazł tu spokój był tajemniczy Święty Issui - kompan albo uczeń Świętego Davida pędzącego żywot pustelnika w Llanthony. Issui zbudował swoją celę w pobliżu bijącego do dziś źródełka, słynącego z uzdrowicielskich właściwości. Modlił się, nawracał i doradzał. Znany był ze swojej dobroci i charyzmy. Zginał zamordowany przez niewdzięcznego wędrowca, któremu udzielił schronienia. Pustelnika uznano świętym, a miejsce jego męczeńskiej śmierci wkrótce stało się celem pielgrzymek. Zgodnie z miejscową legendą, pod koniec jedenastego wieku, cudownie uzdrowiony z trądu pielgrzym z kontynentu, w ramach wdzięczności, ufundował kościół. Jego patronem został oczywiście Święty Issui.

Pozostałością po tym najstarszym, prawie tysiącletnim kościele, jest niewielka kaplica i ciężka kamienna chrzcielnica. Właściwy kościół zbudowano w trzynastym wieku. Trzysta lat starszy jest największy skarb Patrisio - drewniane lektorium oddzielające nawę od prezbiterium. To arcydzieło snycerki ściąga miłośników sztuki sakralnej z całych Wysp. Wyrzeźbione w jednym kawałku irlandzkiego dębu, przedstawia walkę dobra (winorośl) ze złem (pożerający ją smok). Niegdyś, prawdopodobnie bogatsze o inne rzeźby i figury świętych, stanowiło rodzaj historyjki obrazkowej dla niepiśmiennych w większości wiernych. Zagadką pozostaje jakim cudem przetrwało wyspiarską Reformację, bezpardonowo niszczącą wiele bezcennych dzieł sztuki.

Protestanckiej gorliwości umknął też fresk przedstawiający przemijanie - kościotrup z kosą, szpadlem i klepsydrą - zdobiący zachodnią ścianę nawy. Na dziedzińcu natomiast stoi okazały, choć tylko częściowo oryginalny, krzyż zwieńczony wykutą w kamieniu kapliczką, który, teoretycznie, również nie miał prawa przetrwać.

Ciekawostką, niemal niespotykaną w Wielkiej Brytanii, są też kamienne ławy biegnące wzdłuż południowej ściany kościoła. Nie trzeba być historykiem sztuki, żeby domyślić się co zainspirowało parafian do ich ustawienia. Po trudach dotarcia do Patricio, chwila wytchnienia z widokiem na Czarne Góry jest bardziej niż wskazana.

  • Kościół Świętego Issui w Partrishow (Patricio)
  • Kościół Świętego Issui w Partrishow (Patricio)
  • Kościół Świętego Issui w Partrishow (Patricio)
  • Kościół Świętego Issui w Partrishow (Patricio)
  • Kościół Świętego Issui w Partrishow (Patricio)
  • Kościół Świętego Issui w Partrishow (Patricio)
  • Kościół Świętego Issui w Partrishow (Patricio)
  • Kościół Świętego Issui w Partrishow (Patricio)
  • Krzyż przy kościele Świętego Issui w Partrishow (Patricio)
  • Krzyż przy kościele Świętego Issui w Partrishow (Patricio)
  • Cmentarz przy kościele Świętego Issui w Partrishow (Patricio)
  • Cudowne źródło niedaleko kościoła Świetego Issui
  • Cudowne źródło niedaleko kościoła Świetego Issui
  • Cudowne źródło niedaleko kościoła Świetego Issui

Po chwili zadumy i uczcie dla ducha, przydałoby się nakarmić też ciało. I chociaż Black Mountains nie mają może zbyt bogatej oferty, trafiają się tu miejsca, w których krwisty stek z pieczonymi ziemniakami i pure z zielonego groszku, popity domowym piwem, zadowoli każdego.

Zdecydowanie najciekawszą opcją jest The Skirrid Inn w Llanvihangel Crucorney. Wspominany już w dokumentach z 1110 roku, jest prawdopodobnie najstarszym pubem w Walii. W dodatku regularnie nawiedzanym przez ducha! Ale to akurat nie powinno dziwić, biorąc pod uwagę, że do osiemnastego wieku, na stryczku zawisło tu kilkuset opryszków i parę tuzinów czarownic. Część z nich spoczęła zapewne pod murem ponurego cmentarza przy piętnastowiecznym, kamiennym kościele Świętego Michała i Wszystkich Aniołów.

Co dla jednych oznaczało ostatnią drogę, dla innych, dziś, oznacza początek szlaku na Ysgyryd Fawr - jedno z najbardziej malowniczych wzniesień parku Narodowego Brecon Beacons.

Ysgyryd Fawr, Skirrid, Holy Mountain albo Sacred Hill, jak bywa nazywany, zamyka od wschodu Black Mountains. Od reszty pasma oddziela go rozległa Fenni Valley, przez co niewysokie w gruncie rzeczy wzgórze (486 m n.p.m.), wyrastające stromymi zboczami przeszło trzysta metrów ponad dno doliny, prezentuje się niezwykle okazale.

Walijską nazwę wzgórza przetłumaczyć można jako "Wielkie Pęknięcie". Owo "pęknięcie" - głęboki uskok pomiędzy dwoma wierzchołkami Ysgyryd Fawr - stało się pożywką dla ludowych podań. Według jednego z nich, powstało od uderzenia potężnego pioruna, który miał cisnąć w gniewie sam Bóg w chwili ukrzyżowania Jezusa. Inna legenda, jako winnego wskazuje Noego. Ponoć to jego Arka zahaczyła dnem o górę gdy błądziła po zalanym wodami Potopu świecie.

Niezwykłe pochodzenie i cudowne właściwości przypisuje się też glebie wokół "Świętej Góry". Nie jest to zwykła czerwona i tłusta ziemia charakterystyczna dla okolicy - choć tak samo czerwona i tłusta. Ta pochodzi z Ziemi Świętej! No, ostatecznie - bo legendy nie do końca się w tej kwestii zgadzają - z Irlandii, a przywieźć ją miał patron "Zielonej Wyspy" Święty Patryk. Podobno jeszcze zupełnie niedawno podróżni, którzy zawitali w te strony, zabierali ze sobą kilka garści cudownej ziemi, by posypać nią groby bliskich albo, symbolicznie, świeżo obsiane pola.

To nagromadzenie religijnych odwołań może trochę zaskakiwać. Nawet w tych stronach, gdzie na górskich ścieżkach depcze się ślady celtyckich świętych. Wystarczy jednak, z odrobiną wysiłku, wdrapać się na Skirrid, przejść "wrota" - czyli dwa niewielkie głazy - kaplicy Świętego Michała wieńczącej niegdyś wierzchołek góry, by poczuć mistyczną moc tego miejsca.

Na widok wspaniałej panoramy jaka rozciąga się ze szczytu Ysgyryd Fawr można tylko głęboko westchnąć. Na wschód i południe ciągnie się pofałdowana nizina - brama "ogrodów Gwent", strzeżona przez Trzy Zamki. Północ to malownicza Golden Valley i dolina wijącej się jak wąż granicznej rzeki Monnow. I w końcu, od zachodu, widok dla którego wspina się tu większość: Czarne Góry. Od początku do końca. A przy dobrej widoczności, dodatkowo, z odległymi szczytami Brecon Beacons i Fforest Fawr w tle. Słowa na niewiele się tu przydają.

Na pierwszym planie tej panoramy, na prawie sześćset metrów (minus cztery) wyrasta niemal idealny stożek Sugar Loaf. To kolejny obok Ysgyryd Fawr, Hay Bluff, czy Twmpa wyraźny i charakterystyczny szczyt Black Mountains. Przy okazji, dzięki parkingowi położonemu zaledwie dwieście metrów od wierzchołka, jeden z najczęściej "zdobywanych".

U stóp walijskiej "Głowy Cukru", gdzie leniwa rzeczka Gafenni łączy się z największą w tych stronach rzeką Usk, rozłożyło się spokojne targowe miasteczko Abergavenny.

  • The Skirrid Inn
  • The Skirrid Inn
  • The Skirrid Inn
  • Kościół Świętego Michała i Wszystkich Aniołów
  • Cmentarz przykościelny
  • Ysgyryd Fawr
  • Ysgyryd Fawr
  • Ysgyryd Fawr
  • Na szczycie Ysgyryd Fawr
  • Na szczycie Ysgyryd Fawr
  • Panorama Black Mountains
  • Omszały mur
  • Sugar Loaf
  • Dolina Usk

Dzieje największego miasta regionu i kolejnych "wrót" Black Mountains sięgają zamierzchłych czasów gdy funkcjonował tu rzymski fort Gobannium. Ale to tylko epizod. Właściwa historia Abergavenny zaczyna się tysiąc lat później.

Pod koniec jedenastego wieku, namiestnik nowych normańskich władców Brytanii, niejaki Hamelin de Ballon, zbudował tu pierwszy zamek, stanowiący strategiczny przyczółek do dalszej ekspansji wgłąb Południowej Walii. Dość szybko wokół zamku wyrosło spore i ważne miasto. Lordowie Abergavenny stali się natomiast znaczącymi graczami na niespokojnym Pograniczu.

Jednym z najsłynniejszych, choć należałoby raczej napisać jednym z najbardziej niesławnych, był William de Braose - ojciec Williama II z Hay-on-Wye, który odziedziczoną opinię jeszcze wzmocnił. Jego nikczemność, gierki i wyrachowanie znane były po obu stronach granicy. Niechęć, a często otwarta wrogość, też miały w tym przypadku zasięg ponadnarodowy. Spore musiało więc być zdziwienie wodzów walijskich klanów z Gwent (południowo-wschodni region Walii) gdy otrzymali od de Braosea zaproszenie na bożonarodzeniową ucztę. Czyżby uprzejmość przytłumiła ich ostrożność? Można jedynie zgadywać. Wiadomo tylko, że żaden uczty nie przeżył. Wszystkich brutalnie zamordowano. Była to 1175 rocznica narodzin Miłosiernego Chrystusa.

Kilka wieków później, w 1404 roku, podczas ostatniego wielkiego zrywu Walijczyków, zemsty na Anglikach szukał tu sam wódz powstania Owain Glyndwr. Specjalnie na jego przybycie, Abergavenny Castle wyposażono w zupełnie nową, potężną bramę. Nie przeszkodziło to jednak walijskim patriotom spalić miasta. To zaś, co z niego ocalało, nieślubny syn Owaina - Ieuan - ogłosił niezależnym księstwem. Na dwa tygodnie...

Później o zamek bili się już tylko Anglicy. Aż w końcu, w czasie wojny domowej w 1645 roku, urzędujący w nim rojaliści wysadzili go w powietrze, by nie wpadł w ręce siepaczy Cromwella. Ale nawet to co z niego pozostało, nadal uważa się za jeden z najlepszych przykładów normańskiej twierdzy typu motte-and-bailey.

Lekki zgrzyt w romantycznych ruinach stanowi odrobinę zbyt cukierkowa baszta wzniesiona w dziewiętnastym wieku przez ówczesnego markiza Abergavenny, jako domek myśliwski. Dzisiaj mieści się w niej muzeum-rupieciarnia dokumentujące dzieje miasteczka. Najciekawszą i najpopularniejszą od lat wystawą jest rekonstrukcja, a właściwie żywcem przeniesiony z centrum miasta sklep spożywczy Basila Jonesa, w którym znaleźć można produkty - lekko już przeterminowane - nawet z końca dziewiętnastego wieku. Chociaż większość to najróżniejsze konserwy z lat trzydziestych i czterdziestych ubiegłego stulecia. Dla miłośników królewskich memorabiliów ciekawostką mogą być dekoracje przygotowane na koronację Edwarda VIII, która... nigdy się nie odbyła.

Muzeum przypomina też lata świetności Abergavenny, kiedy miasto kwitło jako ośrodek tkactwa. Tu znów strategiczne położenie się przydało. (Post) Industrialne Doliny (The Valleys) zaczynają się dosłownie za rogatkami miasteczka. Gdy w osiemnastym wieku Południową Walię ogarnęła gorączka rewolucji przemysłowej, rynek zbytu na produkty dziesiątków miejskich warsztatów był niemal nieograniczony.

W tym mniej więcej czasie, Abergavenny ugruntowało też swoją pozycję ważnego miasta targowego, którą cieszy się do dziś. W każdy wtorek ściągają tu setki zakupowiczów z całego Monmouthshire i sąsiednich hrabstw, by szperać i myszkować pomiędzy stu siedemdziesięcioma kramami hali targowej przy Market Street, nad którą góruje piękna wiktoriańska wieża, z charakterystycznym niebieskim dachem.

Nad sąsiednią Monk Street góruje natomiast wieża kościoła Świętej Marii. Pierwotnie, gdzieś w dwunastym wieku, stała tu kaplica obsługująca niewielki klasztor benedyktynów założony przez Hamelina de Ballon. W czternastym wieku zastąpił ją stojący obecnie kościół, w którym, wędrując od sarkofagu do sarkofagu można zapoznać się z nieco bardziej nobliwą niż w muzeum historią miasta.

Ale - i trzeba to powiedzieć głośno - dziś to nie historia przyciąga do miasteczka gości. Na co dzień jest to oczywiście doskonałe sąsiedztwo: Black Mountains z jednej i reszta Parku Narodowego Brecon Beacons z drugiej strony. Od święta zaś, które wypada w przedostatni wrześniowy weekend, Abergavenny Food Festival.

"Jeśli jedzenie jest nową religią - głosi jedno z haseł festiwalu - Abergavenny jest nowym Jeruzalem". Przewodniki też nie stronią od religijnego tonu i piszą o miasteczku, jako o walijskiej Mekce kulinarnej. Na dwa dni festiwalu zjeżdżają tu z całej Wielkiej Brytanii najlepsi szefowie kuchni i tysiące amatorów spragnionych nowych smaków. Oczywiście większość dań, w miarę możliwości, przyrządza się z lokalnych, ekologicznych produktów. Bo "local" i "organic", to w Walii słowa, które od lat robią zawrotną karierę. Może warto skusić się na walijską potrawę narodową: baraninę w sosie z pora? I ruszać dalej...

  • Abergavenny
  • Abergavenny Castle
  • Abergavenny Castle
  • Market Hall
  • St. Mary’s Priory
  • Abergavenny
  • Smok Walijski

Południową granicę Czarnych Gór wyznacza rzeka Usk, której głęboka dolina zaczyna się tuż za Abergavenny. Jej dnem, wzdłuż lewego brzegu rzeki, biegnie stara droga do Brecon. Równolegle do prawego brzegu natomiast, wije się cienka wstążka Monmouthshire and Brecon Canal - jednego z dłuższych kanałów na Wyspach. Ten wodny szlak, zbudowany pod koniec osiemnastego wieku, łączy górskie Brecon z położonym nad brzegiem Kanału Bristolskiego Newport.

W tej okolicy warto rozglądać się za... kamieniami. Szczególnie dwoma. Pierwszy z nich, wspaniały, wysoki na ponad cztery metry The Growing Stone (czyli po prostu "Rosnący Kamień"), to prehistoryczny menhir. Stoi tuż przy drodze, ale, niestety, można tylko na niego popatrzeć z daleka. Bliższy kontakt, albo fotografowanie może być ryzykowne, bo kamień "wyrósł" na terenie bazy wojskowej. Chociaż, spróbować nie zaszkodzi...

Żeby znaleźć drugi z nich, trzeba najpierw pobłądzić trochę wąskimi drogami wspinającymi się na zbocza Mynydd Llangatwg, a później wdrapać się jeszcze kilkaset metrów stromą ścieżką wśród gęstych paproci, do nieczynnych od dawna kamieniołomów. Tu, na krawędzi urwiska o wdzięcznej walijskiej nazwie Disgwylfa, stoi "Samotny Pasterz".

The Lonely Shepherd nie jest typowym megalitem na jaki wygląda. W zasadzie w ogóle nim nie jest. Gdyby jednak nim był, świetnie potwierdzałby powtarzaną tu i ówdzie teorię, jakoby standing stones powstawały przez odłupanie zbędnych skał dookoła. Bo tak właśnie powstał. Tyle że nie pięć tysięcy lat temu, a zaledwie sto z kawałkiem, może dwieście. Trzymetrowy wapienny blok zostawili po prostu robotnicy, by właściciel kamieniołomów mógł z dołu oceniać wydobycie.

Niezbyt może romantycznie, ale dzięki temu, dziś, wschodnie zbocze Mynydd Llangatwg łatwo znaleźć na pocztówkach. Poza tym, dobrze się o coś oprzeć spoglądając czterysta metrów w dół, w Dolinę Usk, czy na kształtny stożek Sugar Loaf niemal dokładnie na przeciwko. Kto wie, może "Samotny Pasterz" poczuje się trochę mniej samotny? Ale uwaga! W noc świętojańską Loneley Shepheard ma wychodne.

Zgodnie z miejscową legendą, pasterz był kiedyś człowiekiem. Okrutnym farmerem, który tak długo znęcał się nad swoją połowicą, aż nieboraczka rzuciła się w nurt rzeki Usk i utonęła. Rozzłoszczony Stwórca zaklął okrutnika w kamień. Dopiero wtedy obudziły się w nim wyrzuty sumienia. I teraz, raz do roku, w najkrótszą z nocy, farmer schodzi nad brzeg rzeki w poszukiwaniu żony-topielicy. Na próżno. Nad ranem wąską ścieżką wśród gęstych paproci, wraca na miejsce swojej samotnej pokuty. Może za rok?

  • The Growing Stone
  • The Growing Stone
  • The Lonely Shepherd
  • The Lonely Shepherd
  • The Lonely Shepherd
  • Dolina Usk
  • Mynydd Llangatwg

Jeśli któreś z miasteczek przyklejonych do zboczy Black Mountains zasługuje na miano klejnotu samego w sobie, zdecydowanie jest to Crickhowell. Hay ma swój festiwal literacki - wydarzenie wielkie i o międzynarodowej sławie - plus dziesiątki księgarni, ale to oferta w założeniu dla przyjezdnych. Podobnie w przypadku Abergavenny, jego cotygodniowego targu i dorocznej uczty smakoszy. Crick - jak nazywają swoje miasto miejscowi - ma co prawda Green Man Festival, jeden z najprężniej rozwijających się przeglądów folkowych w Wielkiej Brytanii, ale to impreza, mimo wszystko, dość niszowa.

Tym co wyróżnia Crickhowell jest ledwie uchwytny czar typowego walijskiego market town. Być może prowincjonalnego, ale wolnego od kompleksów. Gdzie czas płynie leniwie jak szeroka i płytka Usk River, a czasami, gdzieś w zakamarkach bocznych uliczek, zupełnie się zatrzymał.

Od strony Mynydd Llangatwg i okrutnego "Samotnego Pasterza", do Crick wjeżdża się przez ponad trzystuletni kamienny most przerzucony nad rzeką Usk - jeden z najdłuższych kamiennych mostów w Walii. "Czary" zaczynają się już tu. Oglądany od strony miasta, most ma trzynaście przęseł, ale jeśli spogląda się na niego z drugiego brzegu rzeki, już tylko dwanaście. Zjawisko to można wygodnie obserwować z ogródka pubu Bridge End. Wiekowy zajazd, w którym kiedyś pobierano opłaty za korzystanie z mostu, słynie w okolicy z, nieziemskich rzecz jasna, dań wegetariańskich.

Spod Bridge End, zabudowana ciasno kolorowymi domami Bridge Street, pnie się stromo w górę do centrum miasteczka, gdzie rozgałęzia się na High Street - główną ulicę Crick - i wąski zaułek prowadzący na wzgórze zamkowe.

Ruiny Crickhowell Castle - to sprawka wspominanego już Owaina Glyndwr i jego kompanii, co w tych stronach nie dziwi - raczej nie imponują, ale warto pamiętać, że kiedyś była to zupełnie przyzwoita twierdza. Pod koniec trzynastego wieku, w miejsce starego, ziemno-drewnianego fortu, wybudowało ją małżeństwo królewskich stronników Sybil Tuberville i Sir Grimbold Pauncefote. Para najwyraźniej dobrana i kochająca się, bo kiedy Sir Grimbold cały i zdrów wrócił z jednej z krucjat, Lady Sybil z radości i w podzięce, ufundowała miasteczku kościół. Siedemset lat później, szpiczasta wieża Saint Edmund's Church stojącego kilka ulic od zamku, stanowi punkt orientacyjny miasta, w którym nie można się zgubić.

Warto za to na chwilę zapomnieć się w sklepach przy High Street i sąsiednich uliczkach. Starych rodzinnych biznesach: cukierniach, warzywniakach i sklepach-rupieciarniach pachnących strychem dziadków, które powoli znikają z krajobrazu większych miast. Nie tylko zresztą w Wielkiej Brytanii. Mniej nostalgicznych gości, ofertą skusić powinny sklepy ze sprzętem outdoorowym. W końcu Crickhowell wciśnięte jest pomiędzy Black Mountains a Brecon Beacons - porządne buty i wodoodporna kurtka mogą się przydać.

Można też wpaść gdzieś na filiżankę kawy albo kufel real ale - produkowanego na miejscu tradycyjnego piwa. Bo Crick trzeba cieszyć się powoli. Trudno mówić o zwiedzaniu. Po prostu się tu jest i... chciałoby się zostać jeszcze chwilę.

A trochę marginesie, skoro jesteśmy w górach... Niewielu zapewne wie, że najsłynniejszym synem Crickhowell jest Sir George Everest. Kartograf i geodeta, który użyczył nazwiska górze-wszystkich-gór, przyszedł na świat w 1798 roku w niewielkiej, stojącej do dziś posiadłości Gwern-vale, na przedmieściach Crick. Może to właśnie oglądane codziennie z okna wzgórza Black Mountains zainspirowały młodego Georga do wyboru takiej a nie innej ścieżki kariery?

------

Poniżej trzy przykłady walijskich gwiazdek występujących na Green Man Festival. Cymraeg, jak słychać, ma się całkiem nieźle.

  • Crickhowell Bridge
  • Crickhowell Bridge
  • Bridge End Inn
  • Uliczki Crickhowell
  • Uliczki Crickhowell
  • Uliczki Crickhowell
  • Uliczki Crickhowell
  • Uliczki Crickhowell
  • Uliczki Crickhowell
  • Crickhowell Castle
  • Crickhowell Castle
  • Crickhowell Castle
  • Saint Edmund's Church
  • Saint Edmund's Church
  • Na cmentarzu przy Saint Edmund's Church
  • Porth Mawr
  • Crickhowell
  • Crickhowell
  • Crickhowell
  • Crickhowell
  • Crickhowell

W panoramie Czarnych Gór oglądanej z Crickhowell, pierwszy plan zajmuje wyrastająca na 451 metrów - czyli mniej więcej czterysta ponad miasteczko - Tabel Mountain. Na jej płaskim szczycie znaleźć można pozostałości Crug Hywel - Fortu Hywela, od którego nazwę zapożyczyło.

Hywel, rządzący w dziesiątym wieku, był jednym z pierwszych walijskich wodzów, którego autorytet uznawano w prawie całym kraju. Jego niespełnioną życiową misją było stworzenie jednolitego i silnego państwa. Udało mu się za to skodyfikować szereg zasad regulujących najróżniejsze aspekty ówczesnej rzeczywistości. Od stosunków feudalnych, przez prawa kobiet, aż po status kotów domowych. Kodeksy, znane jako "Prawo Walii", obowiązywały jeszcze wiele stuleci po śmierci ich autora. A on sam przeszedł do historii jako Hywel Dda - Hywel Dobry.

Ale fort, choć nosi imię celtyckiego wodza, powstał prawdopodobnie co najmniej tysiąc lat wcześniej. Jest to jedna z najlepiej zachowanych osad z epoki żelaza, z wyraźnie widocznymi wysokimi wałami i kamiennymi umocnieniami.

Zdecydowanie większe wrażenie, szczególnie na tych mniej zainteresowanych (pre)historią, robią jednak widoki jakie rozciągają się z Crug Hywel. Jak na dłoni widać stąd Crick i kilka mniejszych osad Doliny Usk, a dalej kolejne pasma Brecon Beacons National Park.

Z drugiej strony, na wschodzie, majestatycznie wznosi się do złudzenia przypominający wulkan Sugar Loaf. Ledwie dostrzegalne kilka dachów u jego stóp to Llangenny - prastara, sympatyczna wioska przyklejona do brzegów Grwyne Fawr. Choć dziś mieszka tu niespełna sto osób, w jej centrum stoi całkiem spory średniowieczny kościół poświęcony celtyckiemu świętemu imieniem Ceneu. Dwa kroki dalej, przy starym moście, spragnionych i głodnych wędrowców czeka cieszący się dobrą opinią zajazd The Dragon's Head Inn. Błotnistą ścieżką wzdłuż rzeki można stąd dojść do "Ołtarza Druidów" - Druid's Altar - półtorametrowego megalitu, kolejnej pamiątki po prehistorycznych mieszkańcach tych stron.

Trochę bliżej, wśród pól i żywopłotów wyznaczających górskie drogi i miedze, widać kamienną wieżę kościoła Świętego Piotra w Llanbedr. Tu zaczyna się najkrótszy, ale forsowny szlak na Table Mountain i dalej, na siedemsetmetrowy Pen Cerrig-Calch, Mynydd Llysiau, aż po Waun Fach - sam czubek Black Mountains. Z Llanbedr warto też wybrać się w górę rzeki Grwyne Fechan. Do jej bezludnej i nie mniej malowniczej niż siostrzana Grwyne Fawr doliny.

Z samego fortu też odchodzi kilka szlaków. Jeden z nich, wąska owcza ścieżka wśród wrzosów i skalnych rumowisk na zboczu Pen Cerrig-Calch, prowadzi dwa-trzy kilometry na zachód do Cwm Mawr. Stąd, z niewielkiego urwiska, doskonale widać kolejną perłę zagubioną w Czarnych Górach - Tretower.

  • Crug Hywel
  • Crug Hywel
  • Crug Hywel i Sugar Loaf
  • Crug Hywel
  • Crug Hywel
  • Sugar Loaf
  • Sugar Loaf
  • Sugar Loaf
  • Kościół Świętego Ceneu w Llangenny
  • Druid's Altar w Llangenny
  • Llanbedr w cieniu Sugar Loaf
  • Kościół Świętego Piotra w Llanbedr
  • Dolina Grwyne Fechan
  • Dolina Grwyne Fechan
  • Pen Cerrig-Calch
  • Pen Cerrig-Calch
  • Dzikie konie na zboczach Pen Cerrig-Calch
  • Dzikie konie na zboczach Pen Cerrig-Calch
  • Zamglone Brecon Beacons
  • Cwm Mawr
  • Relaks z widokiem

Leżące czterysta metrów niżej, w zielonej Dolinie Rhiangoll, Tretower Court and Castle to najlepiej w całej Walii zachowany przykład zespołu budownictwa średniowiecznego. Pomnik ponad dziewięciu wieków historii i zwykłego, codziennego życia na walijsko-angielskim Pograniczu wzniesiony przez dwa rody szlacheckie.

Na początku oczywiście był zamek (castle). Pierwszy - typową dla okresu normańskiego podboju Walii ziemno-drewnianą warownię - wzniósł rycerz z rodu Picard. Jego potomkowie zadomowili się tu na kolejne trzy stulecia. Około 1150 roku drugi albo trzeci z kolei Picard otoczył, niewielki raczej fort, kamiennym murem. Kolejny wiek później wszystko co znajdowało się wewnątrz murów, zrównano z ziemią i na tym fundamencie wzniesiono potężną, czterokondygnacyjną, kamienną basztę (keep) stojącą do dziś. Jej dwa środkowe piętra zajmowały wyposażone w duże okna i kominki apartamenty mieszkalne. Nad nimi urzędowali łucznicy, chroniący się prawdopodobnie w drewnianej galerii. W lochu zaś, jak to w lochu, trzymano zapewne rzezimieszków.

W efekcie, powstała twierdza, może nieszczególnie imponująca, ale spełniająca wszystkie wymogi militarne swoich czasów. Dowiodła tego skutecznie stawiając opór walijskim powstańcom podczas ich dwóch wielkich narodowych zrywów: Llywelyna Ostatniego pod koniec trzynastego wieku i Owaina Glyndwr w pierwszych latach piętnastego wieku. To drugie było jednocześnie ostatnim wielkim wydarzeniem, w którym Tretower Castle brał czynny udział. Stopniowo, jak większość wczesnośredniowiecznych walijskich zamków, popadał w ruinę. Jego mieszkańcy przenieśli się tymczasem trzy kroki dalej, do dworu w Tretower.

Tretower Court powstawał po cichu już od początku czternastego wieku. Były to jednak ciągle burzliwe czasy, więc nad wygodę dworskich, znacznie przestronniejszych wnętrz, przedkładano grube mury i ciasne, ale bezpieczne zamkowe komnaty. Dopiero kiedy na Pograniczu zapanował względny spokój, Picardowie spakowali dobytek w kosze i kufry i przenieśli się na salony. A właściwie salon. Jeden. Początkowo bowiem, Tretower Court składał się głównie z jednej wielkiej sali.

Umiarkowany komfort mógł zadowalać Picardów zmęczonych niewygodami życia w wilgotnych i ciemnych murach zamku, ale zdecydowanie nie wystarczał kolejnym właścicielom majątku w Tretower - rodzinie Vaughan.

Sir Roger Vaughan - pierwszy z rodu, który zamieszkał u stóp Black Mountains - dostał posiadłość w prezencie od swojego brata Sir Williama Herberta. Ten wpływowy szlachcic, mieszkający w potężnym zamku w Raglan, mógł sobie pozwolić na taki gest.

Nowi właściciele od razu wzięli się za remonty i przebudowy. Z jednej strony dostosowywali dwór do potrzeb sporej rodziny, z drugiej, starali się nadążać za modą. Trwało to przeszło sto pięćdziesiąt lat. Do, mniej więcej, lat trzydziestych siedemnastego wieku. Wtedy dwór uzyskał swój dzisiejszy kształt: cztery skrzydła zamykające wewnętrzny dziedziniec.

Dość wyraźnie daje się zauważyć brak jednej koncepcji i spójności architektonicznej dworu. Najstarsze, północne skrzydło, z niewielkimi oknami, galerią biegnącą wzdłuż piętra i nagromadzeniem przykładów doskonałej roboty ciesielskiej i snycerskiej, pamięta jeszcze średniowiecze. Pierwszy z Vaughanów rozbudował dwór dodając całą zachodnią kondygnację z wielką, reprezentacyjną salą i zapleczem kuchennym. Jego syn - Sir Thomas - zamknął dziedziniec murem od strony południowej i mieszkalną bramą od wschodu. Jego zasługą są też duże jakobickie okna w zachodnim skrzydle. W końcu, w czasie któregoś z kolejnych remontów, do południowego muru dobudowano kuchnie, spiżarnie i jeszcze większe zaplecze gospodarcze. Całość otaczały kwitnące ogrody i zielone, podmokłe łąki ze średniowiecznym zamczyskiem służącym jako altanka.

Najwyraźniej Vaughanom było w Tretower za ciasno, bo w osiemnastym wieku sprzedali posiadłość. Z czasem dwór przemienił się w farmę i, jak zgrabnie ujęto w niewielkim informatorze dostępnym na miejscu, "where ladies and gentlemen lived, lambs and gees moved in", czyli, mówiąc bardziej dosadnie, szlachtę zastąpiła trzoda. Dopiero w latach trzydziestych ubiegłego stulecia, towarzystwo historyczne z Brecon odkupiło posiadłość - i dwór, i zrujnowany zamek - ratując ją od całkowitego upadku. Dziś, w znacznym stopniu odrestaurowane, zarządzane przez CADW, Tretower stanowi obowiązkowy przystanek dla odwiedzających Black Mountains.

Przy okazji, można się stąd wybrać na kilka mniejszych, najbardziej na zachód wysuniętych wzgórz zaliczanych do Czarnych Gór: Cefn Moel, Mynydd Llangorse i Mynydd Troed. Te sięgające najwyżej pięciuset-sześciuset metrów malownicze samotne wzniesienia od głównego pasma Black Mountains oddziela głęboki wąwóz rzeki Rhiangoll i biegnąca jego dnem droga A479. Kiedyś malownicza trasa stanowiła ważną górską przeprawę. To między innymi do jej kontroli zbudowano zamek w Tretower. Północnego wejścia do wąwozu strzegł natomiast Castell Dinas.

Podobnie jak Hywel w dziesiątym wieku wykorzystał prehistoryczny fort na Table Mountain, tak dwa stulecia później, podbijający okolicę Normanowie skorzystali z przygotowanych półtora tysiąca lat przed ich przybyciem umocnień na zboczach Y Grib. Dzięki temu mogli od razu postawić murowany zamek zamiast drewnianej warowni. Castell Dinas ("castell" to po prostu walijski "castle", czyli "zamek") miał jednak wyjątkowego pecha. Mimo kamiennych murów, wież, baszt, mimo doskonałego położenia czterysta pięćdziesiąt metrów nad poziomem morza (co czyni go najwyżej położonym zamkiem w Walii) i co najmniej sto pięćdziesiąt nad okolicą, zdobywano go i niszczono przy okazji wszystkich walijskich powstań i zrywów. Dzisiaj to mniej niż sterta kamieni i trzeba naprawdę sporej fantazji, by wyobrazić sobie jak zamek mógł wyglądać.

Zresztą, zaglądają tu głównie ci, którzy wspinają się, kolejnym szlakiem, na "dach Czarnych Gór" - Waun Fach. Dla nich Castell Dinas to przede wszystkim świetny punkt widokowy i dobre miejsce na piknik.

  • Tretower Court and Castle...
  • Tretower Court
  • Tretower Court
  • Tretower Court
  • Tretower Court
  • Tretower Court
  • Tretower Court
  • Tretower Court
  • Tretower Castle
  • Tretower Castle
  • Tretower Castle
  • Waun Fach
  • Lekko ośnieżone Black Mountains
  • Lekko ośnieżone Black Mountains

Czy jest coś niestosownego w podziwianiu gór z dołu, bez konieczności, było nie było, wyczerpującego wdrapywania się na nie? Znajdą się na pewno tacy, którzy z całą stanowczością powiedzą, że owszem jest! Ale większość raczej nie będzie protestować. Szczególnie leżąc na miękkiej zielonej trawie, nad brzegiem Llangorse Lake. W wodach tego największego w Południowej Walii naturalnego jeziora przeglądają się i Czarne Góry, i Brecon Beacons ze swoją ponad osiemsetmetrową koroną Pen y Fan i Corn Du.

Llyn Syfaddan, jak nazywa się po walijsku, to pamiątka po ostatniej epoce lodowcowej. W przeciwieństwie jednak do typowych walijskich jezior polodowcowych (jak choćby Glaslyn u stóp Snowdona, Llyn Cau, w którym odbija się Cadair Idris, czy bliźniacze Llyn y Fan Fawr i Llyn y Fan Fach w Black Mountain, kilkadziesiąt kilometrów na zachód), Llangorse Lake nie leży wysoko w górach, otoczone złowieszczymi urwiskami i skalnymi rumowiskami. Głęboka i płaska niecka, w której się znajduje, wygląda prawie jak zielona wyspa otoczona morzem wrzosowisk, szorstkich traw i paproci.

Jezioro, jak na największe w okolicy, jest... dość małe. Przy zaledwie stu trzydziestu dwóch hektarach, można je spokojnie obejść w dwie godziny. Można i warto! Praktycznie cały obszar wokół jeziora objęty jest ochroną (Llangasty Nature Reserve) i przyciąga rzesze miłośników podpatrywania ptaków.

Wody Llangorse Lake słyną natomiast wśród wędkarzy. Prawdopodobnie w jeziorze złapano największego na świecie szczupaka. Ponad trzydziestokilogramową bestię wyciągnął rzekomo w 1846 roku mister O. Owen. Naukowcy podchodzą jednak do tej informacji z dystansem, z reguły niezbędnym w przypadku wędkarskich opowieści.

Jezioro ma też swojego mitycznego potwora, znanego jako Gorsey. Już w piętnastym wieku pisano o nim wiersze, a niestworzone historie opowiada się właściwie do dziś. W tej kwestii poważni badacze również zabrali głos, proponując hipotezę, że być może "potwór z Llyn Syfaddan" to... ogromny szczupak. Czyżby trzydziestokilogramowy?

Niemal równie często jak wędkarzy, podglądaczy ptaków i łowców potworów, nad brzegiem Llangorse Lake można spotkać archeologów. Przyciąga ich tu jedyny w Walii crannog, czyli sztuczna wysepka usypana około czterdziestu metrów od brzegu, w okresie rozkwitu celtyckich królestw na Wyspach Brytyjskich. Znaleziono na niej, między innymi, tkaniny i biżuterię w stylu charakterystycznym dla Irlandii, datowane na ósmy-dziewiąty wiek. Na tej podstawie uważa się, że crannog mógł być siedzibą dworu Brycheiniog - jednego z potężniejszych wczesnośredniowiecznych królestw, którego wpływy rozciągały się na spory obszar dzisiejszej Południowo-Wschodniej i Środkowej Walii. Jego spadkobiercą - z nazwy i w dużym stopniu terytorium - było późniejsze hrabstwo Brecknockshire (Breconshire).

Dla odwiedzających Llyn Syfaddan przygotowano też niewielkie visitor centre. Drewnianą konstrukcję przypominającą tradycyjne domy z epoki żelaza (okrągła chata z nieco bajkowym, "grzybkowatym" dachem krytym strzechą) zbudowano na pomoście wychodzącym daleko w jezioro, skąd dodatkowo można cieszyć się niezwykle piękną panoramą.

Spacerując wokół Llangorse Lake, koniecznie trzeba zajrzeć do Llangasty Talyllyn, czyli "Kościoła-Świętego-Gastyna-nad-Brzegiem-Jeziora". Ten, który stoi tu obecnie, pochodzi z dziewiętnastego wieku. Zaprojektował go John Parson - jeden z najbardziej znanych architektów epoki wiktoriańskiej - przez co różni się nieco od typowych, raczej surowych, wiejskich kościołów. Co jednak ciekawsze, Church of Saint Gastyn stoi w miejscu, gdzie modlono się już w połowie piątego wieku!

Interesujące jest też to, że Święty Gastyn, założyciel i przewodnik chrześcijańskiej wspólnoty znad jeziora... świętym nigdy nie był. Przynajmniej w sensie formalnym. Zapewne, jak inni celtyccy święci tego okresu, był po prostu dobrym człowiekiem, natchnionym mówcą i niezłym organizatorem. Ale wiadomo o nim niewiele, a właściwie nic. Może poza tym, że był nauczycielem innego świętego - Cynoga. To informacja o tyle przydatna, że Saint Cynog - jeden z licznej gromadki synów i córek Brychana, króla Brycheiniog - był w piątym wieku głową rosnącego w siłę celtyckiego Kościoła w Walii. Całkiem możliwe, że to on właśnie obwołał Gastyna świętym, i że to za jego sprawą zbudowano jedyny na świecie kościół Gastynowi dedykowany.

  • Llangorse Lake
  • Llangorse Lake
  • Crannog na Llangorse Lake
  • Llangorse Lake
  • Llangasty Talyllyn
  • Llangasty Talyllyn
  • W kościele świętego Gastyna w Llangasty Talyllyn
  • Nad Llangorse Lake
  • Nad Llangorse Lake
  • Nad Llangorse Lake
  • Nad Llangorse Lake
  • Llangorse Lake
  • Llangorse Lake
  • Llangorse Lake

Znad wód Llangorse Lake, ślady rodu Brychana prowadzą do Talgarth - dosłownie do "Podnóża-Wzgórz". Piętnaście wieków temu znajdowała się tu stolica celtyckiego królestwa, skąd dwadzieścia cztery córki i dwudziestu dwóch synów Brychana ewangelizowało Walię. Dzisiaj, mikroskopijne miasteczko łatwo przegapić.

O dawnych, lepszych czasach Talgarth, przypomina jedynie kilka wiekowych budynków: strażnica przeprawy na niewielkiej rzeczce Ennig, dawny ratusz z wieżyczką zegarową i The Tower Hotel zbudowany w dziewiętnastym wieku dla farmerów-dżentelmenów ściągających do miasteczka na aukcje bydła.

Jest też oczywiście - dużo za duży - kościół z czternastego stulecia. Zbudowano go w miejscu, gdzie prawdopodobnie pochowano Świętą Gwendoline (znaną też pod zlatynizowanym imieniem Wenna), jedną z córek Brychana, zamordowaną przez króla Gwynllywa, którego zaloty odrzuciła.

  • Mynydd Troed
  • Kościół Świętej Gwendoline w Talgarth
  • Kościół Świętej Gwendoline w Talgarth
  • Rynek Talgarth
  • Talgarth
  • Talgarth
  • Talgarth

Nawet jeśli podupadłe Talgarth samo w sobie nie zachwyca, nie zaszkodzi zatrzymać się tu na parę chwil i rozejrzeć trochę po okolicy.

Kilka minut autem i może pół godziny spacerem z miasteczka, przy drodze do Llangors, stoi Trefeca College. W drugiej połowie osiemnastego wieku działała tu wspólnota religijna Howella Harrisa - jednej z najważniejszych postaci odrodzenia metodystycznego. Ten ruch religijno-społeczn-polityczny przeorał walijską świadomość i miał potężny wpływ na odrodzenie poczucia odrębności coraz bardziej zanglizowanych Walijczyków.

W niedzielę palmową 1735 roku, w kościele Świętej Gwendoline w Talgarth, Harris "nagle poczuł jak jego serce topi się niczym wosk przy ogniu od miłości Zbawcy". Po tym głębokim przeżyciu, ruszył pieszo głosić kazania w całym kraju, pociągając za sobą tłumy wyznawców. Materialną pamiątką po tym natchnionym ruchu są setki prostych i surowych kaplic rozsianych po nawet najbardziej odludnych zakątkach Walii. W Trefeca, gdzie kaznodzieja powrócił po latach tułaczki, próbował stworzyć idealną wspólnotę religijną. Efekt był dość kontrowersyjny i bliższy fanatycznej sekcie niż ziemskiemu Edenowi.

Dwie mile na wschód od Talgarth, w Llanelieu, już na zboczach Black Mountains, stoi wart odwiedzin kościółek Świętego Ellywa. Zbudowano go w trzynastym wieku, a w piętnastym dodano kilka zmian. Od tego czasu prawie nic się tu nie zmieniło. Zachowały się oryginalne freski, ozdobne lektorium datowane na czternaste stulecie i sporo wyposażenia z późniejszych epok. Ocalenie przed nadgorliwymi reformatorami, kościół w Llanelieu zawdzięcza chyba tylko Opatrzności. Tudzież niedostępnej lokalizacji. Szkoda tylko, że o tych skarbach można głównie poczytać, bo kościół stoi zamknięty, a klucza próżno szukać po domach rozsianych na zboczach gór.

Pechowcom, którym nie uda się zajrzeć do środka, na osłodę wystarczyć muszą dwa niewielkie kamienne bloki, na pierwszy rzut oka wyglądające jak stare nagrobki, oparte o ścianę kruchty. To wyjątkowo rzadkie, tak zwane pilar stones ozdobione celtyckimi krzyżami, wyrzeźbione w ósmym lub dziewiątym wieku. Prawdziwa gratka dla miłośników celtyckich staroci!

Z Llanelieu, labirynt górskich lanes prowadzi do rezerwatu Pwll-y-Wrach - "Sadzawki-Wiedźm". To nieco ponad osiem hektarów starego lasu porastającego strome ściany wąwozu rzeki Ennig, plus kilka mniejszych i większych kaskad z najbardziej widowiskowym Pwll-y-Wrach, od którego nazwano cały chroniony obszar. Doskonałe miejsce na długi spacer wśród niemal dziewiczej przyrody, o co na Wyspach wcale niełatwo. A przy okazji... Nazwa Pwll-y-Wrach, zdaniem niektórych, sugeruje, że w niewielkiej sadzawce wypłukanej przez wodospad topiono kiedyś czarownice. Więc może i spacer z dreszczykiem?

Z bardzo krótką wizytą można też wpaść do zamku Bronllys na rogatkach Talgarth, przy drodze do Hay-on-Wye. Bronllys Castle nigdy szczególną twierdzą nie był i na kartach historii występuje raczej sporadycznie. Chociaż kilku średniowiecznych spiskowców i zdrajców tu pomieszkiwało.

Według królewskich rejestrów, już pięć wieków temu zamek był bezbronną i opuszczoną ruiną. I tak pozostało do dziś. Wbrew pozorom, zupełnie dobrze świadczy to o jego budowniczych. Keep, czyli stołp, czyli po prostu kamienna baszta mieszkalno-obronna budzi respekt. Wysoka na przeszło dwadzieścia pięć metrów, ścianach grubości kilku i trzech piętrach, skrywała niegdyś lordowskie apartamenty z kominkami, oknami z szerokimi parapetami, latrynami i wszelkimi wygodami narzucanymi przez epokę. Poza tym, całkiem przyjemnie ogląda się z niej okolicę.

Zbliżając się do Hay, tuż przed "Miastem Książek", warto jeszcze na chwilę zatrzymać się w Llowes i zajrzeć do miejscowego kościoła. Kryje on niezwykły kamienny krzyż - Saint Meilig's Cross. Trzytonowy głaz to prawdopodobnie prehistoryczny menhir, który przez całe tysiąclecia stał na jednym z okolicznych wzgórz. Gdzieś około jedenastego wieku tajemniczy artysta w nim dwa krzyże. Jeden, zwyczajny i prosty niczym się nie wyróżnia. Za to drugi - wspaniały, ozdobny krzyż celtycki - naprawdę zachwyca!

W całej Walii podobnych dzieł sztuki jest może kilkanaście. Większość na południowym i zachodnim wybrzeżu. Spory kawałek od Czarnych Gór. Nietaktem byłoby nie skorzystać z okazji.

  • Kościół Świętego Ellywa w Llanelieu
  • Celtyckie krzyże z Llanelieu
  • Pwll-y-Wrach
  • Pwll-y-Wrach
  • Pwll-y-Wrach
  • Bronllys Castle
  • Imponujący krzyż Świętego Meiliga w Llowes

Żeby obraz Black Mountains był pełny, trzeba jeszcze wybrać się na wschodnią stronę pasma.

Znaną już wąską, krętą, obsadzoną dwumetrowym żywopłotem drogą z Hay-on-Wye docieramy do górskiej krzyżówki. Tym razem, choć wspomnienie Gospel Pass i Doliny Ewyas może utrudniać podjęcie decyzji, trzeba skręcić na wschód, do Anglii.

Te okolice są zdecydowanie mniej znane i rzadziej odwiedzane przez turystów niż środkowa i zachodnia część Czarnych Gór. Ale stwierdzenie, że są nieatrakcyjne byłoby krzywdzące. Na pewno są nieco inne: mniejsze, ciaśniejsze, na swój sposób mroczne, niepokojące i niemal zupełnie bezludne. Wciąż jednak jest tu kilka osad, do których warto zajrzeć.

Craswall, pierwsza z nich, zaczyna się znakiem tuż rozstajem dróg i ciągnie przez kilka kilometrów... pustkowia. Oficjalnie w parafii Craswall (parafia to najmniejsza jednostka terytorialna Wielkiej Brytanii) mieszka około sto pięćdziesiąt osób, ale trudno w to uwierzyć. Co ciekawe, jeszcze kilka wieków temu Craswall opisywano jako township, czyli jeszcze nie miasteczko, ale na pewno nie wieś, a już zdecydowanie nie to, czym jest dziś.

Wiązało się to zapewne z sąsiedztwem Craswall Priory - klasztoru założonego w latach trzydziestych trzynastego wieku przez zakon grandmontanów. Był to jeden z zaledwie trzech domów tej reguły na Wyspach i, generalnie, jeden z niewielu poza Francją. W Czarne Góry sprowadził ich i zabezpieczył hojnymi nadaniami ziemskimi Walter de Lacy - wpływowy lord z Ewyas Harold. Skromne dokumenty i jeszcze skromniejsze ruiny wskazują, że fortuna francuskim zakonnikom sprzyjała. Do czasu. Po wojnie stuletniej, w 1462 roku, zakon grandmontanów, jak wszystkie zakony związane z Francją, rozwiązano a majątek skonfiskowano na rzecz korony.

Prawdopodobnie jedyną pamiątką po mnichach z Grandmont jest kościół datowany na czternasty-piętnasty wiek, poświęcony Świętej Marii. Dedykacja ta jest właściwie jedyną poszlaką, bo wszystkie kościoły grandmontanów oddawano pod opiekę Marii. Ale ani ciężka, prosta bryła, ani surowe wnętrza Saint Mary's Church nie dostarczają szczególnych emocji. Chociaż całość - dzikie pustkowie, zapuszczony cmentarz i stare, drążone pruchnicą wieków mury świątyni - wydziela delikatną i przyjemną woń nostalgii.

Kilka kilometrów na południe, na grzbiecie rozdzielającym doliny Olchon i Monnow, leży kolejna wieś-widmo - Llanveynoe. Już sama nazwa dostarcza właściwie wszystkich potrzebnych informacji na jej temat. Przede wszystkim, choć dziś leży w Anglii, jej korzenie tkwią w Walii. Dość głęboko, bo sięgają mroków wczesnego średniowiecza.

Walijskie słowo "llan" - pierwszy człon nazwy - często tłumaczone w uproszczeniu jako "kościół", oznacza tak naprawdę wspólnotę lub osadę zbudowaną wokół kościoła. Przy czym znów, kościół nie musiał oznaczać konkretnej budowli w dzisiejszym rozumieniu. Nierzadko była to po prostu chata mnicha-misjonarza. Wspólnoty takie powstawały w Walii masowo w drugiej połowie pierwszego tysiąclecia, okresie znanym jako "Era Świętych". Stąd na mapie Walii blisko połowa wszystkich miejscowości ma w nazwie "llan". Co zdecydowanie nie ułatwia podróżowania po tym kraju.

Drugi człon tradycyjnych walijskich nazw z "llan", odnosi się natomiast do założyciela lub patrona danego "kościoła". I tu zaczynają się problemy. Część imion stosunkowo łatwo zidentyfikować. Choćby (Llan)bedr czy (Llan)ddewi - odpowiednio święci Piotr i Dawid. Ale nad innymi, jak Cadoc z Llangattock, Ellyw z Llanelieu, czy Beuno z Llanveynoe trzeba się pogłowić.

Ten ostatni założył swój "llan" w Czarnych Górach na początku siódmego wieku. Być może już wtedy zbudowano tu jakąś świątynię, bo trzynastowieczne kroniki wspominają o przebudowie tutejszego kościoła. Kolejna miała miejsce dopiero w dziewiętnastym wieku i... zupełnie pozbawiła go charakteru. Ale nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. W czasie prac remontowych, na kościelnym dziedzińcu odkopano niezwykły kamienny krzyż. Ma niewiele ponad półtora metra wysokości, bardzo krótkie ramiona i najprawdopodobniej pochodzi z czasów sprzed normańskiego podboju, czyli ma co najmniej tysiąc lat.

Dwa inne celtyckie krzyże, a dokładniej kamienne bloki z wyrzeźbionymi krzyżami, datowane na szósty-siódmy wiek (!!!), znaleźć można wewnątrz skromnego kościoła, wmurowane w południową ścianę. Jeden z nich ozdabia prymitywna i zabawnie naiwna postać ukrzyżowanego Jezusa. Na drugim, wokół prostego krzyża wyryto nierozszyfrowane inskrypcje. Aż trzy takie skarby w jednym miejscu to prawdziwa rzadkość! Warta zboczenia z utartych szlaków, których i w tych stronach kilka się znajdzie.

  • Okolice Craswall
  • Kościół Świętej Marii w Craswall
  • Kościół Świętej Marii w Craswall
  • Dzikie owce atakują w Llanveynoe
  • Kościół Świętego Beuno w Llanveynoe
  • Wczesnośredniowieczne krzyże w Llanveynoe
  • Olchon Valley i Black Hill

Najlepiej wydeptana ścieżka we wschodniej części Black Mountains prowadzi na szczyt Black Hill - najwyższego wzgórza hrabstwa Herefordshire.

Nazywane lokalnie Kocim Grzbietem (Cat's Back), Black Hill stało się sławne za sprawą Brucea Chatwina i jego wydanej w 1983 roku i zekranizowanej pięć lat później powieści "On the Black Hill" - sagi rodzinnej opowiadającej o trudach życia na odizolowanych od świata farmach górskiego pogranicza.

Namiastkę tej izolacji można poczuć spoglądając w dół, do Doliny Olchon. Na jej zboczach, nieustannie skubanych przez setki górskich owiec, tu i ówdzie stoją ruiny kamiennych domów. Znikające pamiątki po tych, którzy się poddali, albo nie znaleźli następców.

Ze szczytu Black Hill można też ruszyć w górę i gdzieś w okolicach Hay Bluff dotrzeć do szlaku Offy rozdzielającego Anglię i Walię. Stąd, kierując się na południowy wschód, praktycznie bez wysiłku można przejść cała grań Hatterrall Ridge, mijając w dole Gospel Pass, Capel-y-Ffin, Llanveynoe i Llanthony, aż do urwiska Black Darren. Skąd, przy dobrej pogodzie, widać ruiny zamku Longtown - ostatniej twierdzy pilnującej dostępu do Czarnych Gór.

  • Olchon Valley
  • Olchon Valley
  • Olchon Valley
  • Olchon Valley
  • Black Hill
  • Black Hill
  • Olchon Valley
  • Black Darren
  • Black Darren
  • Black Darren
  • Black Darren
  • Płaska Anglia
  • Widok na Golden Valley
  • W cieniu

Longtown, jak zresztą sugeruje nazwa, jest długie i ciągnie się dobrych kilka kilometrów wzdłuż wąskiej drogi biegnącej dnem doliny, w której spotykają się rzeki Olchon, Monnow i Escley. Zgodnie też z nazwą, Longtown, w przeciwieństwie do widmowych sąsiednich osad, przypomina bardziej miasteczko niż wieś. Jest tu pub, szkoła i dwie kaplice. Do końca lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku działała tu nawet stacja ratowników górskich, przeniesiona z czasem do Abergavenny.

No i jest zamek. Właściwie zamki były dwa, ale po jednym z nich, starszym, pozostał tylko niewielki kopiec. Mało tego, niedaleko ruin zamku, odkryto ziemne umocnienia jeszcze sprzed normańskiego podboju. A wszystko to w okolicy, która i dziś kwalifikuje się jako półdzikie odludzie. Celtowie z tych stron musieli naprawdę zachodzić za skórę swoim wschodnim sąsiadom!

Zostawiając kopce i wały archeologom, warto zatrzymać się przy ruinach kamiennego Longtown Castle. Masywny keep (czyli mieszkalno-obronna baszta), fragmenty murów i jedna z bram nie są może szczególnie spektakularne, ale dają wyobrażenie o tym jak zamek wyglądał w okresie świetności. Wyjątkowo krótkim, trzeba dodać, okresie.

Kamienny zamek to dzieło Waltera de Lacy, wznoszone przez kilkadziesiąt lat na przełomie dwunastego i trzynastego wieku. Ale już cztery wcześniejsze pokolenia familii de Lacy z Ewyas Harold, ogniem, mieczem i szemranymi układami umacniały swoją pozycję na Pograniczu. Częścią rodzinnej polityki było też fundowanie klasztorów. Tak uczynił ojciec Waltera - Hugh - hojnie obdarowując Llanthony Priory, jak i on sam sprowadzając do Craswall grandmontanów. Niewykluczone, że to za sprawą zakonnych skrybów historia wciąż o nich pamięta.

Niestety, kiedy w Ewyas zabrakło lordów, a włości w Longtown, dziedziczone po kądzieli, zaczęły przechodzić z rąk do rąk, szybko podupadły. Właściwie po 1316 roku, gdy klan de Lacy ostatecznie utracił kontrolę nad zamkiem, kolejni właściciele bywali tu rzadko albo wcale. Co prawda jeszcze w 1403 roku, w związku z powstaniem Owaina Glyndwr, król Henryk IV zarządził wzmocnienie zamku, ale najprawdopodobniej nie było już za bardzo czego wzmacniać.

Clodock, ostatnia osada na trasie wokół Black Mountains, stanowi jakby przedmieście Longtown. Rozdziela je tylko wąski pas nadrzecznych łąk. Stojący tu niezbyt stary i raczej pozbawiony szczególnego uroku, otoczony rozległym cmentarzem kościół Świętego Clydoga to kolejne w tych stronach miejsce związane z królewskim rodem Brychan.

Pochodzący z rodziny rządzącej królestwem Brycheiniog Clydog, był w szóstym wieku władcą Ewyas. Zgodnie z legendą rywalizował z przyjacielem o względy pewnej szlachetnie urodzonej panny. Ale konkurent okazał się bardziej zdeterminowany i zamordował Clydoga gdzieś w okolicy. Wóz, na który zapakowano jego ciało popsuł się nad brzegiem rzeki Monnow, a ciągnący go wół odmówił jakiejkolwiek współpracy. Wodza pochowano więc w tym miejscu, a nad jego grobem wybudowano kościół. Podobno zdarzyło się tu kilka cudów, dzięki którym Clydoga obwołano świętym.

Prawdziwe cuda dzieją się tu jednak cały czas. Dzień za dniem. Cuda znane jako Black Mountains.

  • Longtown Castle
  • Longtown Castle
  • Longtown Castle
  • Kościół Świętego Clydoga
  • Ostatni rzut oka na Black Mountains
  • Bielszy odcień bieli
  • Wracamy?

Zaloguj się, aby skomentować tę podróż

Komentarze

  1. lmichorowski
    lmichorowski (07.04.2013 23:49)
    Pięknie pokazana Walia. Gratuluję i pozdrawiam.
  2. kielec
    kielec (28.06.2012 19:30)
    selekcja przyniosła świetne efekty :)
  3. iwonka55h
    iwonka55h (19.06.2012 20:46)
    z przyjemnością obejrzałam, piękne zdjęcia, krajobrazy i miejsca.
  4. zfiesz
    zfiesz (18.06.2012 17:11) +1
    zapraszam do kolejnej po "trzech zamkach" (http://kolumber.pl/g/142820-The%20Three%20Castles...) walijskiej relacji "uwolnionej" z "brytyjskich weekendów" (http://kolumber.pl/g/949-Brytyjskie%20weekendy).

    podobnie jak poprzednio, usunąłem wszystkie zdjęcia, które już tu były. te które do czegokolwiek się nadawały poprawiłem i dodałem jeszcze raz. z góry więc przepraszam wszystkich wcześniej komentujących i punktujących:-) reszta fotek to owoc kilkudziesięciu kolejnych wycieczek w czarne góry.

    życzę miłej lektury:-D

zfiesz

zfiesz

Zwierz Meksykański
Punkty: 143738